(tele)komunikacja na wyspach

Port Blair - sprawunki w stolicy

MoniaMonia

Po zażegnaniu nierokującego z pozoru zbyt optymistycznie kryzysu niedostępnej plaży, postanowiliśmy ogarnąć kilka mniej spektakularnych, acz równie istotnych w kontekście naszego pobytu kwestii. Postanowiliśmy się wybrać do Port Blair (a w zasadzie wrócić, bo przecież wylądowaliśmy na wyspiarskim lotnisku pierwszego dnia – wtedy jednak mogliśmy obserwować otoczenie tylko z okna mini-busa, no i oczywiście opuściliśmy kilkukrotnie pojazd, ale jedynie w celach rozpoznawczo-bankomatowych).

Teraz zamierzaliśmy udać się do stolicy po istotne sprawunki, w tym zakup lokalnej karty do telefonu. W pobliskich sklepikach (skleconych czasami chyba naprędce z kilku kawałków blachy) można się było bowiem zaopatrzyć jedynie w doładowanie do telefonu, ale już nie samą kartę ze starterem oraz pakietem internetowym. Tak więc, wiedzeni chęcią poszerzenia kontaktu ze światem, drugiego dnia naszej bytności na wyspach, siedzieliśmy na krawężniku, wśród wszechobecnej, bujnej zieleni, oczekując na autobus.

Komunikacja miejska w Indiach przypominała nam bardzo organizację transportu publicznego na Seszelach. Typowych przystanków (jeżeli za typowy, na potrzeby tego tekstu uznamy wydzielony obszar, z wiatą lub czymś „wiatopodobnym, spisanym rozkładem jazdy czy drogowymi znakami poziomymi) było jak na lekarstwo. W skrócie można powiedzieć, że w Indiach „przystanek jest tam, gdzie jest potrzebny”.

W zasadzie wystarczy po prostu stać na drodze i wyrażać zdecydowaną chęć stania się pasażerem pojazdu – np. poprzez machanie ręką lub wstanie z siedzenia (jeżeli jesteśmy już z drugiej strony autobusu) plus opcjonalnie poruszanie się w kierunku kierowcy. W niektórych pojazdach znajdują się panowie „kontrolerzy-machacze”, którzy to, poza dystrybucją i kontrolą biletów trudnią się również sygnalizowaniem kierowcy (poprzez wołanie, krzyczenie lub gwizdy) o potencjalnie wsiadających/wysiadających pasażerach. A nawet jeżeli takiego pana w autobusie brak, to można z powodzeniem liczyć na wsparcie współpasażerów, którzy powiadomią skutecznie kierowcę, że Ci oto państwo, to już chyba wychodzą. Sami któregoś razu podczas pokonywania trasy do stolicy zatrzymaliśmy autobus, ponieważ naszym oczom ukazał się w oddali, na krętej nitce jakiejś małej ścieżynki wśród palm, człowiek pędzący w kierunku naszego pojazdu.

Nasza resortowa obsługa określiła nam mgliście potencjalny czas przyjazdu najbliższego autobusu w mniej więcej półgodzinnym przedziale czasowym. W wyniku naszego guzdrania się na tarasie przyległym do naszego domku, pierwszy autobus nam pięknie i spektakularnie uciekł, usłyszeliśmy tylko furkot kół sunących po spękanej słońcem (i pewnie nie tylko) powierzchni lichego asfaltu, a zza palm dostrzegliśmy mknący pojazd.

Po 20 minutach oczekiwania w lejącym się z nieba skwarze naszym oczom ukazał się, najpierw majaczący w oddali, potem już całkiem wyraźny kształt upragnionego bolidu. Wskoczyliśmy więc do autobusu (dosłownie, bowiem – zwłaszcza na obrzeżach i w miejscach mało uczęszczanych, a jeszcze bardziej, zwłaszcza w przypadków wygimnastykowanych i biegłych w sztuce sprężystego wysiadania/wsiadania mieszkańców, autobus po prostu zwalnia, nie zatrzymując się czasami na dobre). Po usadowieniu się w fotelach, wlewając w siebie hektolitry wody, mogliśmy przez blisko godzinę (trasa Wandoor-Port Blair) oddać się obserwacji otaczającego nas świata. Pejzaż przez kilkanaście pierwszych minut był przyjemnie monotonny i składał się z bujnej, soczyście zielonej krainy traw, palm, pól i w ogóle wszechobecnej flory, pławiącej się w wilgotnym powietrzu wysp. W miarę zbliżania się do miasta, zieleń robiła się coraz rzadsza, czego niestety nie można powiedzieć o dochodzących do nas aromatach, za które odpowiedzialne były w dużej mierze wszędobylskie, przechadzające się, śpiące, jedzące i spełniające wszelkie swoje potrzeby krowy oraz kozy, a także dosyć gęsto uściełane odpadkami ulice i rozmaite ich zakamarki.

Powietrze w centrum indyjskiego miasta pozostanie dla nas na długo najbardziej intensywnym podróżniczym wspomnieniem zapachowym. Na tym, owiniętym w zapachową bawełnę opisie, zakończymy relację sposobu, w jaki Indie przywitały się z naszymi nosami.

W miarę jak autobus zbliżał się do centrum przystanki były gęstsze, ilość wysiadających ludzi większa, a postoje pojazdu dłuższe. My zostaliśmy w nim do końca trasy i wysiedliśmy w miejscu, w którym autobus zakończył bieg – w czymś na kształt zajezdni. Stamtąd szybko zorientowaliśmy się, w którą stronę do centrum miasta i wsiedliśmy do tuc-tuca, czyli osławionego w tej części świata środka transportu (łączącego niską cenę i szybkość przejazdu) , jaką jest oczywiście riksza.

CIEKAWE 💡
Przy podróżowaniu rikszą warto pamiętać, że opłaca się po pierwsze targować, po drugie – ustalać cenę za kurs przed usadowieniem się na kanapie tego wschodniego wynalazku. Kierowcy często wykorzystują brak znajomości realiów właściwy turystom i po prostu nie uruchamiają taksometru, podliczając (oczywiście drożej niż by wychodziło według taryfy) podróżujących pod koniec trasy. Czasami tłumaczą się nie działającym urządzeniem, często podają odległość w „naciągniętym” wymiarze kilometrów, bądź owszem, uruchamiają taksometr, ale z wysoką opłatą początkową (np. zamiast 10 jest to 50 rupii). Warto zorientować się u mieszkańców w realnych kosztach i traktować to jako punkt odniesienia. Kierowców tuc-tuc-ów jest naprawdę wielu, więc można bez obawy zrezygnować z kursu, który wydaje się nam nieuczciwy. My początkowo też przepłaciliśmy, ale potem nie daliśmy się już nabrać na takie sztuczki :)

W samym sercu miasta, pośród tłumu Hindusów udaliśmy się w poszukiwaniu punktu, gdzie moglibyśmy uczynić nasz telefon członkiem lokalnej sieci…

2 godziny i kopczyk przekserowanych i wypełnionych dokumentów później … nie, nie trzymaliśmy w rękach upragnionej karty, ale udało nam się z powodzeniem złożyć wniosek.

Czas potrzebny do osiągnięcia tego połowicznego celu nie wynikał wcale z odległości miejsca zakupu tejże karty, wręcz przeciwnie, kręciliśmy się w niewielkim obszarze tam i nazad. Zacznijmy jednak od początku. Upewniliśmy się w mijanych sklepach, że starter z internetem możemy nabyć w sklepie z elektroniką, parę kroków dalej. Oczywiście, jak się później okazało, mijaliśmy ów miejsce parokrotnie, zanim udało nam się ostatecznie namierzyć. Najpierw pojawił się problem w postaci bariery językowej, na szczęście słowo „telefon” i „internet” są raczej międzynarodowe. Pan zaczął nas obsługiwać – pokazują tabelę taryf. Po kilku naszych pytaniach zdezerterował jednak, wysyłając do nas nieco bardziej anglojęzycznego kolegę. Rozpoczęliśmy od wypełniania bardzo drobiazgowego formularza, w którym to Przemek uzupełniał cierpliwie wszystkie okienka. Potem zostaliśmy poproszeni o ksero paszportu – no problemo, na taką ewentualność jesteśmy zawsze przygotowani – wizy i paszporty kserujemy bowiem dla bezpieczeństwa w kilku egzemplarzach. Kopia paszportu została spięta z zapisanym maczkiem tekstem. Kolejna sprawa – ksero wizy – gładko poszło, karteluszka z naszego zapasu powędrowała do wniosku. Następnie Pan nas poprosił o kopię pozwolenia na pobyt -ups. Tego nie przewidzieliśmy. Mimo negocjacji nie było mowy o taryfie ulgowej. Wyszliśmy więc znów na ulicę – tym razem w poszukiwaniu punktu ksero. Po kilkunastu minutach udało nam się go znaleźć. Skopiowaliśmy na zapas dokumentację i wróciliśmy do rozgrzebanej już procedury ubiegania się o telefon. Ostatnia potrzebna rzecz -zdjęcie. ZDJĘCIE, jak do paszportu. Zamarliśmy. Dziwnym trafem nie mieliśmy przy sobie własnych fotografii. Nagle przyszło olśnienie – Przemek ma w portfelu (ja swojego nie brałam z domu) moją fotografię. Bingo.

Niestety, jak się pewnie domyślacie – czekało nas ponowne wypisanie wniosku, tym razem na moje dane. Ocierając krople potu z czoła zakończyliśmy wizytę w sklepie i zostaliśmy poinformowani, że karta, którą otrzymaliśmy zostanie aktywowana, dopiero po weryfikacji wniosku przez odpowiednie organy (!). Miało to się wydarzyć w jednego dnia roboczego.

2 dni później, dalej bez łączności z szerzej pojętą resztą świata, staliśmy więc już lekko sfrustrowani w sklepie w Port Blair, który kartę nam sprzedał. Okazało się, że zdjęcie, które dołączyliśmy nie spełnia wymogów – była to bowiem fotografia jak do „starych” dowodów osobistych – z lekkiego półprofilu, z odsłoniętym jednym uchem, a nie “en face”. Wobec tego musieliśmy wymienić ją na prawidłową. Zostaliśmy odesłani do fotografa, który wykonał mi chyba 8 zdjęć w cenie jakiś 4 złotych (polecam robić sobie zdjęcia paszportowe w Indiach :)) Mogliśmy więc dopełnić ostatecznych formalności.

Następnego dnia, zadzwonił do nas konsultant, który zweryfikował nasze dane, a kilkadziesiąt minut po tej rozmowie, nasza lokalna karta do telefonu nareszcie ożyła! :)

Internetem nie mogliśmy się niestety cieszyć do końca naszego wyjazdu, bo jak stwierdzili później mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, jest on kiepskiej jakości i jest ciągle modernizowany.

WAŻNE 🔔
W celu zakupu lokalnej karty do telefonu/pakietu internetowego przygotujcie wcześniej odpowiednie dokumenty: kserokopię paszportu, wizy, pozwolenia na pobyt oraz kolorową fotografię, spełniającą wymogi paszportowe. Chyba, że chcecie odwiedzić lokalne punkty ksero i fotografii – wtedy się tym nie kłopoczcie :)